Articles

Shimla, monsun i powrót

25-29 lipca 2016 r.
Poniedziałek w Leh. Skończyła się beztroska, trzeba było podjąć decyzję co do dalszej trasy podróży. 29 lipca miałam lot powrotny do Polski. Pobudka wczesnym rankiem, na samą myśl zalała mnie krew. A tak serio, to albo ze względu na przemęczenie albo na skok ciśnienia dostałam krwotoku z nosa. Zdarza się, że wraz ze wzrostem wysokości w górach i spadkiem ciśnienia powietrza pękają wrażliwe naczynia krwionośne w nosie. Po ustąpieniu dolegliwości postanowiliśmy pojechać na dworzec autobusowy, by sprawdzić połączenia ze Śrinagarem. Ni stąd, ni zowąd, ale w idealnym momencie pojawił się mój ulubieniec, taksówkarz Sonam I. Informacje na dworcu były fatalne. Linia autobusowa z Kaszmirem została zawieszona. Jedynym sposobem na dostanie się do Śrinagaru było wynajęcie taksówki. Niestety nadwyrężyłoby to nasz skromny już budżet, a przede wszystkim nie dałoby gwarancji na dotarcie do celu. Mogliśmy być zatrzymani na trasie przez wojsko. Dla przypomnienia dodam, że wprowadzono w Kaszmirze stan wyjątkowy po zamordowaniu dowódcy separatystów islamskich i zamieszkach podczas jego pogrzebu (32 zabitych, ponad1300 osób rannych). Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami (http://rajzefiber.cba.pl/do-szesciu-razy-sztuka/) postanowiłam zadzwonić do Pana Konsula z ambasady Polski w New Delhi. Usłyszałam, że mimo upływu ponad dwóch tygodni sytuacja w Śrinagar jest niestabilna i nie rekomenduje mi tam wyjazdu. No to klops. Oboje z Nidhinem mieliśmy kupione bilety lotnicze na lot 28 lipca ze Śrinagaru do New Delhi. Odwołanie rezerwacji i tak skutkowało utratą pełnego kosztu biletu (3860 Rs), a przebukowanie biletów na lot z Leh nie wchodziło w grę, przewoźnik to uniemożliwiał. Wszystkie loty z Leh na najbliższe dni zostały wykupione (cena ich jest jedną z najwyższych w tym kraju). Po usłyszeniu tych wszystkich newsów pociemniało mi w oczach. Do końca wierzyłam, że uda mi się odwiedzić Kaszmir. Na samą myśl o podróży drogą lądową do Delhi robiło mi się słabo, ale nie było innego wyjścia. Nidhin z Sonamem wyruszyli na poszukiwanie autobusu do Manali. Udało się im kupić bilety u prywatnego przewoźnika. Tym razem szykowała się jazda małym busikiem, miejsca tuż za kierowcą, wyjazd z Leh jeszcze tego samego dnia wieczorem, a więc podróż nocą. Wróciliśmy do guest house’u, by się spakować i rozliczyć z właścicielem.

Khardung La zdobyta

24 lipca 2016 r.
Po udanej wyprawie do Lamyuru poczuliśmy „flow” i zapadła decyzja o zdobyciu na motocyklu przełęczy Kardung. Jest ona położona w Himalajach na wysokości 5602 m n.p.m., co czyni ją najwyższą przejezdną przełęczą na świecie. Jest jednak pewne „ale”. Czy na pewno 5602 m? Tej wersji trzyma się większość Hindusów (jak zobaczycie na zdjęciach, nadal na tablicach jest ta informacja), ale w roku 2005 dokonano pomiarów i okazało się, że rzeczywista wysokość Khardung La to 5359 m („La” w języku tybetańskim oznacza przełęcz). Miano najwyższej przejezdnej przełęczy przypadło tybetańskiej Semo, znajdującej się na terytorium ChRL. Drodzy czytelnicy, czy ktoś będzie wnikał w te 206 m? 😉 Może niedługo okaże się, że pomiar GPS Katalończyków nie był dokładny? Kardung La jest bramą do dolin Nubra i Shyok. W roku 1988 została ona otwarta dla publicznych pojazdów. Ma strategiczne znaczenie dla Indii, ponieważ służy do transportu towarów na lodowiec Siachen. Droga wiodąca przez przełęcz jest zamknięta od października do maja ze względu na opady śniegu. Warto wziąć to pod uwagę planując podróż.

Lamayuru – wyprawa motocyklowa

22-23 lipca 2016 r.
Po dwudniowej eskapadzie nad jezioro Pangong potrzebowaliśmy odpoczynku. Żeby zregenerować się, zrobiliśmy sobie jeden tzw.”lazy day”. W planie było spanie do bólu i śniadanie w knajpce na głównej ulicy Leh. Podczas picia obowiązkowej herbaty zastanawialiśmy się jak dotrzeć do kolejnych miejsc godnych odwiedzenia. Nidhin widział jak żywiołowo reaguję na motocyklistów w Ladakhu i doskonale wiedział, że jazda takim pojazdem sprawiłaby mi frajdę. Padła propozycja wynajmu na dwa dni motocykla. Aż mi się oczy zaświeciły ze szczęścia. Przypomniały mi się czasy licealne, kiedy to wraz z paczką przyjaciół podróżowaliśmy wszędzie na motocyklach. Długie włosy powiewające na wietrze, widoczne spod kasku, czarne skórzane kurtki… No wiecie, lans był 😉 I ta wolność! Ech! Tak więc po lunchu wyruszyliśmy na poszukiwanie wypożyczalni. Nidhin trochę obawiał się o kontuzjowane kolano, ale stwierdził, że podejmie wyzwanie. Kiedy w ręku trzymałam dokumenty z wypożyczalni, dosłownie zaczęłam skakać z radości. Teraz trzeba było kupić kierowcy solidniejszą kurtkę, spodnie i rękawiczki. W Leh takich rzeczy nie brakowało. Bez problemu można było nabyć cieplejsze ubranie. Dzień zakończyliśmy tradycyjnie w restauracji i podekscytowani poszliśmy spać, by bardzo wcześnie rano wstać na wyprawę do klasztoru w miejscowości Lamayuru.

Wszystkie kolory Pangong Tso

W3C Home

20-21.07.2016 r.
Po wielu godzinach podróży dotarliśmy na miejsce. Nad jeziorem spacerowało sporo turystów. Woda była krystalicznie czysta i mieniła się różnymi kolorami. Pierwsze wrażenie było wspaniałe! Napiszę tu kilka ogólnych informacji o samym jeziorze, co podobnie jak zdjęcia, pozwoli Wam bardziej zrozumieć moją ekscytację tym miejscem.

Droga do Pangong Tso

20.07.2016 r.
Pogoda zaczęła nam sprzyjać, tak więc postanowiliśmy na dwie doby opuścić gościnne progi naszego guest house’u w Leh i wyruszyć nad jezioro Pangong. Jest ono położone na granicy indyjsko-chińskiej i przebiega przez nie linia demarkacyjna (LCA) utworzona po wojnie w 1962 r. W związku z tym, że jest to terytorium sporne, wymagane było posiadanie pozwoleń na wjazd tzw. Ladakh Inner Line Permits (ILP) dla turystów indyjskich i Ladakh Protected Area Permits (PAP) dla obcokrajowców. Wszystkimi formalnościami zajął się Nidhin i nasz lokalny kierowca Altaf.

Klasztor Thiksey

© Magdalena Brzezińska

18 lipca 2016 r., 20 lipca 2016 r.
Klasztor Thiksey (inne funkcjonujące nazwy to Thiksey Gompa, Tikse, Thiksay) w indyjskim Ladakhu należy do szkoły buddyzmu tybetańskiego gelug (”Żółte kapelusze”). Położony jest na wzgórzu w niedalekiej odległości od Leh, skąd rozpościera się widok na dolinę Indusu. Został zbudowany w XV w. na wzór pałacu Potala w tybetańskiej Lhasie. Ten dwunastopiętrowy kompleks należy do największych w centralnym Ladakhu.

Matho, Stok i baktriany

17 lipca 2016 r.
Pierwszy poranek w stolicy Ladaku Leh. Wykończona morderczą jazdą z Keylong, spałam jak kamień do godziny dziesiątej rano. O jedenastej trzeba było opuścić pokój i poszukać dogodniejszego lokum. Czułam się znacznie lepiej, niemniej jednak byłam bardzo osłabiona i doskwierało mi drętwienie obu rąk, co jak potem przeczytałam, jest często występującym działaniem niepożądanym po zażyciu acetazolamidu (lek stosowany w chorobie wysokościowej). Po założeniu na plecy 12 kg plecaka myślałam, że się przewrócę. Marzyłam, by ten dzień spędzić w Leh. Tym razem chciałam dać sobie czas, by wrócić do formy. Wyszliśmy z budynku i zobaczyłam ogród tonący w kwiatach. Ku mojemu zdumieniu były to kwiatki znane mi doskonale z naszych wiejskich ogródków. Poszliśmy na przystanek, gdzie stały małe busiki wożące turystów. Zapytaliśmy starszego taksówkarza o możliwości zrobienia sobie wycieczek wokół Leh. Najciekawszą propozycją był klasztor Hemis (43 km od Leh) i po drodze jeszcze kilka godnych odwiedzenia miejsc. Zapytałam o turniej polo, o którym czytałam jeszcze w Polsce. Idąc na przystanek widziałam plakat, z którego wynikało, że jest to właśnie ostatni dzień festiwalu oraz finałowy mecz. Sonam, bo tak miał na imię kierowca, potwierdził, że rzeczywiście jest taki festiwal i odbywa się on poza miastem. Nidhin zapytał o jakiś godny polecenia pokój i otrzymał od Sonama namiary na guest house w niedalekiej okolicy. Był to guest house Atisha, który prowadzili niezwykle uczynni i mili gospodarze. Dostaliśmy niewielki, ale bardzo czysty i słoneczny pokój z łazienką na ostatnim piętrze budynku. Znajdował się tam duży taras z ogrodem. Ucieszyłam się na wieść o wi-fi w budynku. Niestety w praktyce internet działał tylko raz na kilka dni i to przez krótki czas.

Ladakh – kraina wysokich przełęczy

16 lipca 2016 r.
Godzina 4.30. Niech żyją wakacje! O 5.00 z Keylong wyruszał nasz autobus do Leh. W związku z tym, że nocowaliśmy w pokoju na dworcu autobusowym, wystarczyło czasu na poranną  toaletę i szklaneczkę herbaty. Spakowani poprzedniego wieczoru, ruszyliśmy do autobusu. Nasze plecaki zabezpieczone odpowiednimi pokrowcami trafiły na dach pojazdu. Zajęliśmy miejsca numer 30 i 31. Niestety, był to koniec autobusu, gdzie oczywiście buja bardziej. Jęknęłam na myśl o 17 godzinach jazdy po krętych, górskich wertepach. Pasażerami byli głównie młodzi mnisi tybetańscy jadący do Leh. To wyjaśniałoby dlaczego stojąc jako pierwsi w kolejce po bilety dostaliśmy tak odległe miejsca. Obok nas siedziała para młodych Chińczyków. Po chwili szlag mnie trafił, gdy zobaczyłam dwie Angielki siedzące z przodu autobusu. Jak to jest możliwe? – zapytałam Nidhina – Przecież one kupowały bilety dużo później niż my! Na co usłyszałam odpowiedź mojego przyjaciela, najwyraźniej rozbawionego tą sytuacją: Pewnie się z kimś zamieniły miejscami. Jeśli chcesz, spróbuj zrobić to samo. Good luck! „Ożeż ty!…” – pomyślałam – Co? Ja nie spróbuję? No to zobaczymy! i ruszyłam w przód autobusu.

Niebieskie Sosny Shashur

014 lipca 2016 r.
Czas w oczekiwaniu na wynajętego jeepa do Shashur upływał mi miło na robieniu zdjęć portretowych mieszkańców Keylong (zdjęcia w poprzednim poście). W końcu podjechało białe, nowiutkie auto. Kierowcą był młody, bardzo sympatyczny chłopak. Początkowo trasa przypominała mi polską, polną drogę. Rozczuliłam się na widok wierzb płaczących, topoli i jabłoni. Tuje! – krzyknęłam – zupełnie jak w moim ogródku! Powiem Wam, że okolice te, gdyby nie wysokie góry, bardzo przypominały Polskę. Sukcesywnie wspinaliśmy się w górę, widoki stawały się coraz piękniejsze. Widać było całą panoramę doliny, w której położony był Keylong. Zakręty momentami były naprawdę ostre, ale mimo wszystko nie była to droga tak niebezpieczna jak to opisywali niektórzy podróżnicy. Na samo wspomnienie brał mnie pusty śmiech, jak to można podkoloryzować „to i owo” dla uatrakcyjnienia książki 😀 Powoli zbliżaliśmy się do klasztoru Shashur.

Dharamsala/McLeod Ganj – śladami Dalajlamy – cz. 2

111 lipca 2016 r.
Porządnie odespaliśmy poprzednio zarwane, koszmarne noce. Aby wrócić do McLeod Ganj i zwiedzać okolice, zamówiliśmy taksówkę dopiero na godzinę 11.00. Leniwy poranek, sielski spokój. Niestety czar prysł kiedy Nidhin włączył telewizję i znalazł stacje nadające wiadomości. Wszystkie lokalne programy jak i te o zasięgu światowym np. CNN, czy BBC mówiły tylko i wyłącznie o zamieszkach w Kaszmirze. Zabito przywódcę islamskich ekstremistów w Śrinagarze i zaczęła się tam totalna rzeź. Na moim towarzyszu podróży zrobiło to ogromne wrażenie, jego optymizm i pozytywne nastawienie minęło jak ręką odjął i nie powróciło już do końca podróży. Strasznie przejął się tym, że jest za mnie odpowiedzialny. Najważniejszą dla niego rzeczą było, by przysłowiowy włos z głowy mi nie spadł, a nasze plany związane z wyprawą kończyły się na Kaszmirze właśnie. „Zobacz, co się dzieje w Śrinagarze!” – powiedział do mnie. Ja tylko beztrosko wzruszyłam ramionami i odparłam: „Na pewno do czasu naszego przyjazdu wszystko się tam uspokoi”. Jak czas pokazał, niestety myliłam się.