16 lipca 2016 r.
Godzina 4.30. Niech żyją wakacje! O 5.00 z Keylong wyruszał nasz autobus do Leh. W związku z tym, że nocowaliśmy w pokoju na dworcu autobusowym, wystarczyło czasu na poranną toaletę i szklaneczkę herbaty. Spakowani poprzedniego wieczoru, ruszyliśmy do autobusu. Nasze plecaki zabezpieczone odpowiednimi pokrowcami trafiły na dach pojazdu. Zajęliśmy miejsca numer 30 i 31. Niestety, był to koniec autobusu, gdzie oczywiście buja bardziej. Jęknęłam na myśl o 17 godzinach jazdy po krętych, górskich wertepach. Pasażerami byli głównie młodzi mnisi tybetańscy jadący do Leh. To wyjaśniałoby dlaczego stojąc jako pierwsi w kolejce po bilety dostaliśmy tak odległe miejsca. Obok nas siedziała para młodych Chińczyków. Po chwili szlag mnie trafił, gdy zobaczyłam dwie Angielki siedzące z przodu autobusu. Jak to jest możliwe? – zapytałam Nidhina – Przecież one kupowały bilety dużo później niż my! Na co usłyszałam odpowiedź mojego przyjaciela, najwyraźniej rozbawionego tą sytuacją: Pewnie się z kimś zamieniły miejscami. Jeśli chcesz, spróbuj zrobić to samo. Good luck! „Ożeż ty!…” – pomyślałam – Co? Ja nie spróbuję? No to zobaczymy! i ruszyłam w przód autobusu. Podeszłam do dwóch chłopców siedzących przy drzwiach z lewej strony i zapytałam z uśmiechem, czy nie zechcieliby zamienić się miejscami. Obaj stanowczo, przecząco potrząsnęli głowami. No to ja dalej proszę, uzasadniając tę zamianę moją chorobą lokomocyjną. Niestety nie zmienili zdania. Wytoczyłam kolejny argument pokazując im mojego Nikona i mówiąc, że jestem fotografem z Polski i byłoby mi poręczniej robić zdjęcia z przodu pojazdu. Młodzi mnisi nadal twardo kręcili głowami na „nie”. Oznajmili mi, że chcą siedzieć z kolegami, na co ja odparłam, iż miejsca 30-31 też są obok ich grupy. Zrobiło się małe poruszenie wśród pozostałych mnichów. Idąc za ciosem wytoczyłam ostatni argument, trochę poniżej pasa 😉 i mówię: Kochani, ale wy jesteście mnichami buddyjskimi, powinniście pomagać ludziom! Podniosło się takie larum, że dwójka ta, rada nie rada skapitulowała. Wściekli, poszli na tył autobusu. Jeden z nich boczył się na mnie przez całą jazdę, robiąc w moim kierunku pochmurne miny na każdym postoju. Nidhin aż trząsł się ze śmiechu nie kryjąc zadowolenia z takiego obrotu sprawy. Ruszyliśmy. Autobus jechał powoli, co jakiś czas zatrzymywał się, by zabrać kolejnych pasażerów. Powoli zrobiło się tłoczno. Nie uwierzycie, ale ludzie stali na korytarzu przez całą drogę do Leh!
Trasa, którą mieliśmy pokonać przez te 17 godzin wyglądała następująco: Keylong – Jispa – Darcha – Zingzingbar – Przełęcz Baralacha La (5030 m) – Bharatpur – Sarchu (granica pomiędzy stanem Himachal Pradesh i Królestwem Ladakhu, regionu w stanie Jammu and Kashmir) – Przełęcz Nakee La (4739 m) – Przełęcz Lachulung La (5065 m) – Pang – Przełęcz Tanglang La (5328 m) – Upshi – Karu – Leh. Łącznie stanowiło to około 360 km.
Powoli zaczęło świtać. Droga była wręcz niewyobrażalnie kręta. Trzęsło w autobusie jak cholera, bo asfalt był w opłakanym stanie, a na części trasy nie było go wcale. Z każdym kilometrem pięliśmy się w górę. Krajobraz stawał się coraz bardziej surowy. Im wyżej, tym było zimniej i bardziej pochmurno.
Na przystanku, w namiocie, gdzie można było wypić herbatę postanowiłam ubrać pod spodnie bieliznę termiczną. Mając długą tunikę szybkim ruchem ściągnęłam spodnie i założyłam kalesony. Tak naprawdę przez kilkanaście sekund pokazałam swoje nagie łydki, ale wystarczyło to, by Nidhin zrobił z tego aferę. Dostałam reprymendę i przez zęby syknął do mnie: „Nie jesteś w Polsce!”. No cóż, fakt, to były Indie gdzie zawsze starałam się zachowywać „stosownie”. Tym razem miałam dylemat, wybrałam jednak zdrowie.
Zbliżaliśmy się do pierwszej przełęczy na wysokości 5030 m n.p.m. Baralacha La. Keylong, z którego wyruszyliśmy był położony 2000 m niżej, tak więc w stosunkowo krótkim czasie pokonaliśmy znaczną wysokość. Pamiętałam, by podczas jazdy cały czas popijać wodę. Mimo wszystko zaczęłam czuć się źle. Bolała mnie głowa. Nidhin doskonale wiedział, że jak przestaję gadać naprawdę jest ze mną kiepsko. Za nami od czasu do czasu słychać było stukot otwieranych okien i jęki wymiotujących chłopaków, co tylko pogarszało moje samopoczucie. Widmo choroby wysokościowej, o której tyle słyszałam wisiało w powietrzu.
Na szczęście dojechaliśmy do Sarchu położonego nieco niżej, bo na 4300 m. Kilku minutowy przystanek. Generalnie na całej trasie mieliśmy bardzo krótkie przystanki „na siku”, co dla mnie jako kobiety w większości miejsc było a wykonalne. Jak ukryć przed facetami za przeproszeniem goły tyłek na pustkowiu, gdzie nie było jednego nawet krzaczka lub większego kamienia? Masakra…
Z Sarchu pokonaliśmy dystans 80 km i dojechaliśmy do Pang położonego na wysokości 4600 m, gdzie mieliśmy 30 minutowy przestanek na posiłek. Skorzystałam z toalety, przeszłam się po okolicy i poczułam się znacznie lepiej. Na tyle lepiej, że dałam się namówić Nidhinowi na zjedzenie obiadu. Zamówiłam sobie tybetański rosołek z makaronem, co wydawało mi się dobrym pomysłem. Mój przyjaciel naklonił mnie jeszcze na zjedzenie trochę ryżu z warzywami i to był błąd niestety jak się później okazało. Powoli przerwa dobiegała ku końcowi. Zobaczyłam jak kierowca opłukuje nasz autobus wodą z węża i próbuje zmyć wymiociny. Bleeee… Namówiłam naszych tybetańskich współpodróżników do zrobienia sobie wspólnego zdjęcia. Wszyscy mieli uśmiechnięte twarze oczywiście oprócz mojej nadąsanej ofiary zamiany miejsc (to ten w czarnym sweterku w zielone paski) 😀
Ruszyliśmy dalej. Zaczęło świecić piękne słońce, wjechaliśmy w bajeczną dolinę. Dobry humor powrócił. Przez słuchawki zaczęliśmy z Nidhinem słuchać muzyki.
Autobus zaczął ponownie piąć się w górę. Coraz szybciej pokonywaliśmy wysokość, a ja znowu zaczynałam czuć się źle. Tym razem nie miałam już wątpliwości, że mam pierwsze objawy choroby wysokościowej. Myślę, że jest to dobry moment, by wyjaśnić co to takiego:
Choroba wysokościowa (ang. altitude sickness) jest nazwą określającą zbiór trzech chorób – ostrej choroby wysokościowej (AMS – ang. acute mountain sickness) oraz jej dwóch powikłań – wysokościowego obrzęku płuc (HAPE – ang. high altitude pulmonary edema) oraz wysokościowego obrzęku mózgu (HACE – high altitude cerebral edema). Mogą się one rozwinąć na dużych wysokościach (powyżej 2000-2500 m n.p.m) na skutek zmniejszonej zawartości tlenu w atmosferze i wynikowego niedotlenienia organizmu. AMS rozwija się gdy, proces aklimatyzacji do przebywania w atmosferze o zmniejszonej zawartości tlenu jest zbyt krótki w stosunku do tempa zwiększanej wysokości.
Objawy AMS rozwijają się od 12 do 24 godzin po przybyciu na wysokość powyżej 2000 m n.p.m i obejmują: zmęczenie; bóle i zawroty głowy; spadek apetytu; nudności i wymioty; bezsenność; szybkie męczenie się podczas wysiłku fizycznego; obrzęki kończyn. HAPE rozwija się na skutek zaburzeń powstających w wyniku niewystarczającej podaży tlenu, do której dochodzi na dużych wysokościach. W wyniku niedotlenienia, naczynia krwionośne obkurczają się, co powoduje zwiększenie ciśnienia i „wypychanie” płynu z naczyń krwionośnych do miąższu płuc. Płyn w miąższu płuc utrudnia wymianę gazową. W ten sposób powstaje samonapędzające się koło (niedotlenienie – obkurczanie się naczyń – „wypychanie” płynu z naczyń do miąższu płuc – upośledzona wymiana gazowa – niedotlenienie), skutkujące narastającą dusznością. Przyczyna rozwijania się HACE nie jest do końca poznana. W odpowiedzi na niedotlenienie zwiększa się dopływ krwi do mózgu (by utrzymać dostawy tlenu na odpowiednim poziomie). W przypadku gdy naczynia mózgowe są uszkodzone (mogą „przeciekać”), a przepływ przez nie zwiększony, może to skutkować HACE (autor: Krzysztof Tomaszewski, źródło: medme.pl)
Jak to gdzieś przeczytałam, choroba wysokościowa jest „demokratyczna”. Może pojawić się bez względu na doświadczenie górskie, stopień wytrenowania, czy wiek. Przed wyjazdem zadbałam o aktywność fizyczną. Przez trzy miesiące 2-3 razy w tygodniu chodziłam na fit bike, aqua bike i aqua fitness, tak aby nie sapać idąc z plecakiem. Stale powtarzałam sobie, że choroba wysokościowa zależy głównie od naszego nastawienia psychicznego, tak więc wmawiałam sobie, że mnie ona nie dopadnie i w przeciwieństwie do Nidhina nie przyjmowałam acetazolamidu profilaktycznie. Jak się później okazało stało się inaczej. Moja wcześniejsza aklimatyzacja w Keylong na wysokości 3080 m widocznie była niewystarczająca, a autobus zbyt szybko pokonywał duże wysokości w stosunkowo krótkim czasie. Efekt był taki, że bardzo bolała mnie głowa, miałam wrażenie, że mózg rozsadza mi czaszkę, czułam drętwienie żuchwy, miałam nudności, choć w efekcie nie wymiotowałam. Czułam się tak źle, że w końcu wyciągnęłam z plecaka Diuramid i jeszcze więcej piłam wody. Uwierzcie mi, że ledwo pamiętam piekielną przełęcz Tanglang La 5328 m. Nawet nie wyszłam z autobusu. Ostatkiem sił pstryknęłam przez szybę kilka zdjęć.
Pocieszała mnie tylko myśl, że już teraz będziemy zjeżdżać w dół do Leh, miasta, które leży w dolinie na wysokości 3500 m. Niestety trzeba było przejechać jeszcze około 110 km. Zaczęło się ściemniać, a ja modliłam się tylko w duchu o przystanki, które w sumie nie wiele dawały. Między godziną 22, a 23 w końcu dotarliśmy do stolicy Ladakhu. Na wpół przytomna wysiadłam z autobusu, przesiedliśmy się do taksówki. Facet, który nas wiózł był pod wpływem dragów i Nidhin bardzo szybko kazał mu się zatrzymać. Będąc już w centrum bez specjalnego szukania zatrzymaliśmy się w pierwszym napotkanym guest housie, by odpocząć po morderczej jeździe.
cdn.
Poprzedni post. : http://rajzefiber.cba.pl/keylong-aklimatyzacja/
Takiej relacji nie spodziewałem się. Moja wyobraźnia mówiła o niesamowitych pozytywnych doznaniach na tej urokliwej trasie i nie podejrzewałem,że może być inaczej.Czytam ,zafascynowany ciekawym opisem a tu co ….samo narzekanie.Gdzie te zachwyty urokami wysokogórskiej przyrody ? Autobus powinien być klimatyzowany z opcją regulacji ciśnienia / jak w chińskich pociągach do Tybetu/ a nie takie nie wiadomo co – szok.Nawet WC w nim nie było ale za to przepełnienie na tak długiej trasie – niewiarygodne.To też egzotyka.
Pomijając to co napisałem wyżej to dla mnie wspanialym doznaniem lektura te relacji .Tyle refleksji wywołuje – to bezcenne.
Trudno o zachwyty jak mózg puchnie i zbiera się na wymioty 😛
Całkiem rozumiem i współczuję.Dalej już tylko będzie dobrze.?