09-10 lipca 2016 r.
Kangra Airport przywitało nas burzową pogodą. Już w pierwszej chwili poczułam ciepłe, wilgotne powietrze, charakterystyczne dla pory monsunowej. Odetchnęliśmy z ulgą po koszmarnym locie ATR-em. Teoretycznie mogliśmy zatrzymać się w Dharamsali, ale uparłam się, by nocować w McLeod Ganj, położonym około 6 kilometrów od tego miasta. Czytałam, że jest to o wiele ciekawsze miejsce, z dobrą infrastrukturą noclegową. Na lotnisku pytaliśmy miejscowych jak się tam dostać. Tu upadł mit, że Nidhin nie włada językiem hindi. Kłamczuszek jeden! 😛 Hindi pozwala na porozumiewanie się ludzi z różnych stanów Indii, nie licząc oczywiście drugiego języka urzędowego – angielskiego, którym nie wszyscy jednak mówią. Do pokonania mieliśmy 28 km i były dwa rozwiązania: wynająć taksówkę za 1000 Rs, albo łapać lokalny autobus do Dharamsali, który kursuje nieregularnie i nikt tak naprawdę nie wie kiedy będzie najbliższe połączenie. Oczywiście Nidhin zapytał mnie co robimy. Ja wyluzowana i szczęśliwa, że jestem w Indiach odparłam: „Mamy czas, więc nie będziemy niepotrzebnie wydawać kasy na taxi. Autobus!”
No i zaczęło się… Zero przystanku autobusowego, zero autobusu. Stanęliśmy nieopodal skrzyżowania głównej drogi z pasem dojazdowym do lotniska i zaczęła się łapanka. Machaliśmy każdemu nadjeżdżającemu autobusowi. Niektóre nawet zatrzymywały się, ale kierowcy lub pasażerowie kiwali przecząco głowami i krzyczeli, że do Dharamsali nie jadą. Mijały kolejne minuty, kolejne kwadranse, a autobusu jak nie było, tak nie było. Nadal nie traciliśmy nadziei, aż w końcu znalazł się autobus jadący w tamtym kierunku. Alleluja! Wsiadaliśmy niemalże w biegu, a z dużymi plecakami do najprostszych rzeczy to nie należało. Nawet udało się usiąść. Rozejrzałam się wokół, sami lokalsi. Jest pięknie! – pomyślałam. Nareszcie poczułam, że jestem w Indiach.
Dotarliśmy do dworca autobusowego w Dharamsali. Plecaki powędrowały na plecy (i nie tylko, Nidhin miał jeszcze dodatkowy, ciężki plecak pełen obiektywów, który dźwigał na „klacie”) i pomaszerowaliśmy w kierunku McLeod Ganj. Po kilku krokach postanowiliśmy zatrzymać się na herbatkę. Ja w Indiach nigdy ćaju nie odmawiam! 😉 Po krótkim odpoczynku złapaliśmy motorikszę, która zawiozła nas na główną ulicę McLeod Ganj (Chryste, co za nazwa! Długo nie mogłam jej zapamiętać. Nazwa miasta pochodzi od Davida McLeoda, gubernatora Pendżabu za panowania brytyjskiego.)
Teraz należało znaleźć jakiś nocleg. Zaczepił nas miejscowy facet oferując guest house. Wsiedliśmy do taksówki. Jedziemy, jedziemy, jedziemy i końca nie widać. Miasteczko położone było w górach, za każdym zakrętem miałam nadzieję, że „to tu”. W końcu zatrzymaliśmy się przed szmaragdowym budynkiem. Pokój jak pokój, szału nie było. Wszystko mi było jedno, byle w końcu mieć kawałek łóżka po tak wielu godzinach w podróży. Przed odpoczynkiem coś należało zjeść, więc na pieszo poszliśmy na główną ulicę miasteczka. Znaleźliśmy miłą knajpkę z lokalnym tybetańskim jedzonkiem. Zamówiliśmy thukpę i momos, czyli nic innego jak rosołek z makaronem i warzywami oraz pierogi. Kurczę…, jak u mamy w domu!
Po kolacji wróciliśmy do pokoju, oboje okrutnie zmordowani trudami podróży. Jednego nie przewidzieliśmy, że po zmroku okolica ta zamieni się w istne piekło. Lokalni menele na motorach i zbóje z Kerali (sic!) grasowali pod naszym budynkiem pół nocy. Szczegółów Wam oszczędzę, powiem krótko, skończyło się zgłoszeniem na policję. Nidhin, bohater mój, oka nie zmrużył, a ja po spakowaniu się, dokumentnie ubrana, na wszelki wypadek gotowa do ucieczki, totalnie wyczerpana – zasnęłam. Gdy tylko pojawił się brzask, daliśmy dyla z tego uroczego miejsca. Piękny początek podróży, prawda?
Rano w Dharamsali znaleźliśmy całkiem niezły pokój, za dużo mniejsze pieniądze. Dodam tylko, że przy głównej ulicy, pamiętając, co wydarzyło się minionej nocy. Dharamsala to niewielkie miasteczko w stanie Himachal Pradesh, położone na wysokości 1457 m n.p.m., otoczone lasem głównie sosnowym, ale cedry i dęby można tu też często spotkać. Miasteczko znane jest głównie z Tybetańczyków, przybyłych tu w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku (więcej napiszę o tym przy okazji McLeod Ganj). W 1860 r. wojsko brytyjskie zorganizowało tu swoją letnią siedzibę. Po trzęsieniu ziemi w 1905 r., Brytyjczycy wynieśli się do Shimli. W Dharamsali miał siedzibę wojskowy batalion, słynący z odwagi i niezwykłych czynów jakie miały miejsce podczas obu wojen światowych. Nosił on nazwę 1st Gurkha Rifles. Walczący w nim Gurkhowie określani byli mianem „najodważniejszych z odważnych”.
Słynna Dharamsala – nie rozumiem zachwytów nad tym miastem. Mnie osobiście nie podoba się. Generalnie bród, smród i ubóstwo. Było kilka ciekawych miejsc i te postanowiliśmy odwiedzić wynajmując na cały dzień taksówkę.
W pierwszej kolejności pojechaliśmy do Norbulingka Institute. Miejsce to powstało w celu ratowania kultury tybetańskiej, form artystycznych takich m.in. jak malarstwo na tkaninach (Thanka), malarstwo na drewnie, sitodruk, krawiectwo, rzeźba w drewnie i metalu itp. Znajduje się tu dwupiętrowa świątynia Seat of Happiness Temple (Deden Tsuglakhang), w której można zobaczyć zachwycające, kolorowe freski, a w głównej sali podziwiać stojący 4 metrowy posąg Buddy Sakyamuni, jeden z największych znajdujących się poza Tybetem. Całe to miejsce otacza piękny ogród, w którym powiewają buddyjskie flagi modlitewne.
Kolejnym miejscem, do którego pojechaliśmy było Gyuto Tantric Monastery i uniwersytet należący do tego klasztoru. Są tam mnisi znani z tzw. medytacji tantrycznej i niezwykłego śpiewu. Kolebką tych mnichów był Tybet Wschodni, a pierwszy klasztor Gyuto założono w 1474 r. Na terenie uniwersytetu oprócz świątyni znajduje się biblioteka, szkoła dla młodych mnichów i klinika.
Kolejne miejsce i zupełna zmiana ‘klimatu”. Himachal Pradesh Cricket Association Stadium (HPCA). Stadion do krykieta o międzynarodowej sławie. Samo miejsce położenia obiektu jest naprawdę wyjątkowe. Otoczony jest unikalną panoramą Himalajów ośnieżonych okrągły rok. Niestety widzieliśmy tylko zarys gór, pogoda tego dnia była kapryśna, w powietrzu wisiał deszcz. Na stadionie odbywają się mecze rangi krajowej i międzynarodowej. Sława tego miejsca przyciąga turystów, którzy koniecznie chcą tam mieć pamiątkowe zdjęcie. My też chcieliśmy 🙂
Kolejna zmiana tematyki i jesteśmy w miejscu związanym z martyrologią Indii. Ku pamięci ofiar poległych w wojnach z Pakistanem i Chinami. Powiem krótko – dla koneserów, ale z szacunku chociażby dla Nidhina nie marudziłam.
Kolejnym przystankiem tego dnia była świątynia hinduistyczna Mata Kunal Pathri. Oj kolorowo i radośnie było! Grupka kobiet śpiewała non stop pieśń ku czci Bogini Durgi. Na terenie świątyni znajduje się kamień, który pozostaje zawsze mokry. Według lokalnych wierzeń, kiedy tylko wydaje się, że kamień staje się suchy, wtedy spada deszcz.
Wykończeni całodziennym zwiedzaniem i brakiem snu od dwóch dni, dotarliśmy do pokoju. Mała drzemka, a po niej kolacja w pendżabskiej restauracji. Palce lizać!
Twardziele, postanowiliśmy jeszcze obejrzeć finałowy mecz Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej 2016, Portugalia – Francja. Nidhin to pasjonat piłki nożnej. A wydawałoby się, że Indusi* lubią tylko krykiet 😉 Marzył mu się finał Polska – Niemcy 🙂 No cóż… byłoby fajnie. Nie muszę chyba mówić, o której zaczął się mecz w tej strefie czasowej? Okay, dla niezorientowanych powiem: o 00.30! Nidhin oglądał do końca, ja wymiękłam. Obudził mnie ostatni gwizdek sędziego. Mistrzem została Portugalia, której kibicowaliśmy.
cdn.
* – coraz częściej sugeruje się nazwę „Indus” mówiąc o mieszkańcu Indii, „Hindus” zaś ma oznaczać wyznawcę hinduizmu. Osobiście wolę używać bardziej popularnego sformułowania „Hindus” mówiąc o obywatelu Indii. Ale… wyjątek zrobię pisząc o Nidhinie. Jest on wyznania rzymsko-katolickiego i woli być określany „Indusem”. Wiem, wiem, trochę to skomplikowane, a wszystkiemu winien Kolumb. Czy nie byłoby prościej mówić Indianin? 😉
Klimaty bardzo podobne do tych, jakie zastalem w Nepalu. W koncu bliskosc Himalajow robi swoje 🙂
Być może, nie byłam tam 🙂
No i wyszło na to, że słusznie bliźni martwią się o Ciebie gdy przebywasz w Indiach. Z tej opowieści na zmysły me podziałały wspomnienia pysznych posiłków. Już się widziałam przy pysznym śniadanku ale u Brata jestem – a tu nie ma lekko. Najpierw muszę zasłużyć spacerem po górach z psami. I tak – zdecydowanie łatwiej i ładniej było by mówić Indianie 🙂
Poczytaj dalej, watek kulinarny rozkręca się 😀