Wstał nowy, piękny dzień, a wraz z nim wstąpiły we mnie na powrót siły witalne. Kryzys minął, w końcu wyspana zapakowałam do małego plecaczka kupione poprzedniego wieczoru banany, wodę oraz aparat i poszłam nad Ganges. Przeszłam kilka kolejnych ghatów (kamienne schody nad Gangesem) i na jednym z nich usiadłam. Jedząc bananowe śniadanie rozmyślałam co będzie dalej. Północną część wyprawy miałam spędzać w towarzystwie tubylca. Tuż przed wyjazdem okazało się, że muszę jechać sama. Sami przyznacie, że planowanie podróży zupełnie solo nieco różni się od tego jeśli wiemy, że mamy wsparcie w człowieku, który jest „stamtąd”. Patrząc na świętą rzekę rozmyślałam sobie o nadchodzącym tygodniu. W pewnym momencie usiadł obok mnie zjawiskowy sadhu, taki niczym z obrazka. Siwe, długie włosy, pokaźna broda i wąsy, ubrany w pomarańczowe szaty. „Do you speak Hindu?” – zapytał. „No to sobie pogadaliśmy…” – pomyślałam. Jak się później okazało Raju Baba (tak się przedstawił) świetnie mówił po angielsku. Był nauczycielem jogi we Włoszech i Niemczech. W Waranasi często uczył cudzoziemców. Już po kilku minutach rozmowy mieliśmy oboje wrażenie, że znamy się od lat. Z każdą następną godziną utwierdzaliśmy się tylko w przekonaniu, że nasze spotkanie nie było przypadkowe, że tak miało być. Wyczuwalna była między nami bardzo dobra energia.
Opowiedziałam mojemu Babie skąd się tu znalazłam, gdzie do tej pory byłam w Indiach i jaki mam problem. Natychmiast zaproponował mi pokazanie miasta, a w nim okolicznych świątyń i wielu innych ciekawych miejsc. Z radością przystałam na tę propozycję. Mieć takiego tu przewodnika, nic lepszego nie mogło mnie spotkać! Raju pokazywał mi najróżniejsze zakamarki w pobliżu ghatu, przy którym mieszkał. Kręte uliczki, małe świątynie liczące setki lat. Za rogiem każdego następnego zaułka kryła się jakaś niespodzianka. Ciekawi ludzie, sędziwe drzewa oplatające budynki, śpiące w upale zwierzęta, stare kamienice. Niezwykła podróż w czasie i przestrzeni.
Kiedy słońce zaczęło palić niemiłosiernie, mój towarzysz zaproponował przeczekanie upału w jego aśramie. Myślałam, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach! A jednak była to jawa, nie sen. Aśram, a mówiąc krótko mieszkanko mojego Baby znajdowało się w pobliżu Złotej Świątyni Śiwy, do której zmierzały tłumy pielgrzymów. Nieopodal rósł kilkusetletni figowiec. Wspięliśmy się na drugie piętro starej kamienicy. Były to dwa pokoiki, kuchnia i łazienka oraz ogromny taras. Z poziomu tarasu można było godzinami obserwować toczące się tam życie, pielgrzymów, gangi małp itp. Taki National Geographic, program z Indii, tyle, że „live”. Aśram był wręcz sterylnie czysty. Łazienka chyba najczystsza jaką widziałam w Indiach. Jeden z pokojów był wynajęty Francuzowi, który przyjechał do tego kraju, by odnaleźć spokój ducha, oddać się medytacji i odciąć się od europejskiego świata. Kiedy Raju otworzył drzwi swojego pokoju padłam trupem. Dosłownie wszystko było pomarańczowe. Proste łóżko, nad nim linka i suszące się ubrania, oczywiście pomarańczowe. Na ścianach wisiały worki i torby, też pomarańczowe. Jedną ścianę stanowiły półki, na których stały liczne książki, podarunki od uczniów mojego jogina, nad nimi leżały pozostawione na przechowanie walizki. Nie mogło zabraknąć ołtarzyka. Stał na nim grający na flecie Kryszna.
W pokoju panował przyjemny chłód. Raju zaczął opowiadać mi o podróżach do Europy i swoich uczniach z różnych zakątków świata. Pokazał mi plik zdjęć i pocztówek nadesłanych przez tych ludzi. Zaciekawiona poprosiłam o pokaz jogi. Ciało mmiał wyćwiczone do perfekcji, skubany… Raju zaprosił mnie do wspólnych ćwiczeń. Blamażu nie było, choć joga nigdy nie była moim żywiołem, to ma dużo wspólnego z pilatesem, który nie tak dawno temu ćwiczyłam regularnie. Po ćwiczeniach fizycznych przyszedł czas na naukę medytacji. Tu poległam na całego. Trudno mi się było w tej całej sytuacji skupić się i oczywiście skończyło się to śmiechem. Baba zaproponował mi aromatyczną masala ćaj, chyba najlepszą jaką piłam podczas tego wyjazdu, a piłam ich niemało. Mała kuchenka, równie czyściutka jak pozostałe pomieszczenia była żółta z pomarańczowymi elementami, co zaczęło być tu oczywiste.
Kiedy tak popijaliśmy sobie herbatkę, zobaczyłam oparty o ścianę drewniany stół do gry w carrom. A to Ci niespodzianka! Miałam okazję grać w ten indyjski bilard w Toruniu. Carrom to gra polegająca na wbijaniu krążków do łuz za pomocą strikera, czyli specjalnego, większego krążka. Zawodnicy grają w pozycji siedzącej. Celem gry jest wbicie przez zawodnika wszystkich krążków swojego koloru. Poprosiłam o rozegranie partyjki carrom. Baba oszalał ze szczęścia, że trafił się mu gracz. Oczywiście przegrywałam z kretesem, co nie pozbawiało mnie radości z samej gry. Zwycięzca radośnie pokrzykiwał: „Hare Kryszna! Hare Kryszna!”.
Kiedy już nastało popołudnie i słońce przestało tak palić, wyszliśmy ponownie zwiedzać stare Benares (często funkcjonująca tu nazwa Waranasi). Po drodze do kolejnej ze świątyń usłyszałam znajomo brzmiący stukot krosna. Był to zakład rzemieślniczy, specjalizujący się w wyrobie przepięknych tkanin. Część materiałów była wyrabiana na miejscu, inna część, zwłaszcza szali, była sprowadzona z Kaszmiru. Na wieść, że jestem z Polski właściciel pokazał mi cały plik zdjęć Martyny Wojciechowskiej, która była tu gościem przy okazji realizacji jednego z odcinków „Kobiety na krańcu świata” o wdowach z Waranasi. To Ci heca! Na kolejnych zdjęciach widniała Catherine Deneuve. Tak więc znalazłam się w doborowym towarzystwie. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że nie mam ochoty na zakupy, że jeśli pozwolą to porobię kilka zdjęć i ich opuszczę. Kiedy moją uwagę przykuły jedwabne szale w kratkę, przepadłam z kretesem. Nie byłabym sobą gdybym nie targowała się. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że sprzedający godząc się w ostateczności na moją cenę i tak na mnie zarobił. Baba w tym czasie trzymał się na uboczu czytając lokalną gazetę. Po zakupach rozstaliśmy się na 2 godziny. Mój sadhu wrócił do siebie, a ja poszłam nad Ganges zwiedzać dalej ghaty i robić zdjęcia.
Po powrocie w aśramie był już tam wspomniany przeze mnie wcześniej lokator Baby, pochodzący z Francji Antoine. Okazał się być świetnym kompanem do rozmów, żartów i gry w carrom. Początkowo grając w jednej drużynie przegrywaliśmy z Babą regularnie. Raju chichotał radośnie i z każdej wygranej cieszył się jak dziecko, niemiłosiernie drwiąc z mojego współgracza. Z upływem czasu stanowiliśmy całkiem zgrany tandem, aż w końcu nadszedł ten moment, gdy z naszym guru wygraliśmy. Z radości odśpiewaliśmy Marsyliankę 😀
Wieczorem do Antoine’a dołączył jego kolega, również Francuz. Nadszedł wieczór, a z nim pora na zrobienie obiadu. Tak więc z radością przyjęłam propozycję wspólnego z Babą ugotowania daal (soczewica) z ćapati. Przypadło mi w udziale siekanie warzyw na drobniutka kosteczkę. Mój postępowy Raju wyciągnął szybkowar – co krok to zaskoczenie. Kulinarne szaleństwo odbywało się przy muzyce świata, z Indii i Polski. Na koniec puściłam z telefonu przebój Pharrella Williamsa „Happy”, a mój indyjski przyjaciel z dużym poczuciem humoru pląsał do tej melodii w swojej wegetariańskiej kuchni robiąc chlebki ćapati. Zobaczcie sami!
Kolacja gotowa. Całej czwórce wszystko wybornie smakowało. Potem rżnęliśmy w carrom, aż miło. Mnie przypominały się dziwne słówka i piosenki rodem z Francji. Dawno się tak nie ubawiłam. Po tak mile spędzonym wieczorze Baba odprowadził mnie do ghatu, nieopodal którego był mój guest house.
Dnia następnego spędziłam z Babą popołudnie. Strasznie smutno było się nam rozstać. Nawet niebo stalo się jakieś smutne, zachmurzone. No cóż, takie życie… Dla mnie jednak pobyt w Waranasi nabrał innego wymiaru. Na zawsze, głęboko zapadnie mi to spotkanie w pamięci. Przypadek, czy przeznaczenie? Jak to banany potrafią zmienić ludzkie życie 😉
no i masz – zatkało kakao i nie wiem co powiedzieć… 🙁
jestem pod piorunującym wrażeniem i trochę zazdraszczam i podziwiam i… ech
i wróżę Pani wielką przyszłość – jestem o niej przekonana!
oj tam, oj tam… bardzo, bardzo miło, że się podobało!
Jakie piękne zdjęcia!
Dziękuję, cieszę się, że się podobają 🙂
Jestem pod wrażeniem Twojego reportażu. Oczami wyobraźni byłam tam z Tobą 🙂 Może i mnie kiedyś tam wiatr 🙂 zaniesie. …. Serdecznie pozdrawiam.
Woooow. Jedno wielkie WOW – robisz piękne zdjęcia i aż Ci zazdroszczę przygód 🙂 Ja jedyne co będę miała okazję zobaczyć to kawałek Azji w Polsce – na festiwalu Fest Asia (25 i 26 kwietnia w Warszawie). Ale może kiedyś wyruszę w świat…
Zdjęcia faktycznie ciekawe ,głównie jeśli chodzi o zawartość merytoryczną-gdyby był większy rozmiar byłoby super.
Trzeba być Magdą B.aby mieć tyle szczęścia i spotkać takie towarzystwo w takim mieście.Każdy o czym takim marzy podróżując.
Mój syn siedzi właśnie w Varanasi. Ojciec wpadł do niego na kilka dni i … wsiąkł na amen. W tym mieście rzeczywiście jest coś mistycznego.
Syn ma jeszcze przed sobą 3 miesiące i nie może się zdecydować, dokąd teraz pojechać. Czytam twoje relacje i sama nie wiem co mu podpowiedzieć. Jego mało interesują zabytki, więcej ludzie, atmosfera i ciekawe zdarzenia. Może coś podpowiesz?
Ooo… Heleno, bardzo przepraszam, że dopiero odpisuję. Ostatnio pochłonęła mnie praca i wciąż brakuje czasu na bloga.
Parząc na datę Twojego komentarza na pewno decyzja już zapadła. Jeśli chodzi o ludzi, to wszędzie tam może wydarzyć się coś wspaniałego. Ja w to wierzę bardzo. Napisz koniecznie jak się potoczyła podróż Twoich Panów 🙂
Wow Mag as i alwahs say ur a very beautiful soul, am definitely late to read your blog, but completely loved Mag & the baba story…..Ur a true explorer of place and its people…..Hope to see you soon in India….Keep writing, its tooo good to read ur experience 🥰❤🧡💛
Thank you so much Ponni 😘 I’m so glad you like my stories 😊