
„May the Force be with you” ** fot. Nohkalikai Falls, Meghalaya, India 2018
Po rocznej przerwie, czas reaktywować bloga
Podróżniczo działo się naprawdę dużo, a mimo to czułam ciągły brak weny. Wystarczało mi siły i chęci jedynie na publikację zdjęć, wraz z krótkimi komentarzami na Instagramie oraz Facebooku. Myślę, że jednak dobrze było dać sobie czas. Rozpoczynam pisanie z autentycznej potrzeby dzielenia się nowymi przygodami i refleksjami, a nie z poczucia obowiązku. Mam nadzieję, że stali czytelnicy będą dla mnie wyrozumiali i powrócą tu.
Opowieści zacznę od krótkiego podsumowania ostatniego wyjazdu z drugiej połowy lutego br., kiedy to odwiedziłam dwa indyjskie stany: Asam i Meghalaya.
Asam to stan położony u podnóża Himalajów, nad potężną rzeką Brahmaputrą. Polakom kojarzący się wyłącznie z herbatą, słynie również z upraw ryżu, produkcji jedwabiu, zasobów ropy naftowej oraz bogatej flory i fauny. Drugi – Meghalaya, graniczący od południa z Bangladeszem, określany często jako „siedziba chmur”, jest jednym z najpiękniejszych stanów Północno-Wschodnich Indii. Jest to kraina dziewiczych lasów tropikalnych, wysokich płaskowyżów, zapierających dech w piersiach wodospadów, czystych rzek i przyjaznych ludzi.
Pewnie uśmiechniecie się, kiedy powiem, że podróż ta była wyjątkowa (przecież zawsze tak mówię ). To prawda, ale tym razem po powrocie poczułam niezwykły stan ducha. Uwierzyłam, że jeśli tylko czegoś bardzo chcę, mogę to osiągnąć. Wróciłam szalenie dumna z siebie, ponieważ stoczyłam zwycięską walkę nie tyle z trudnościami samej wyprawy, co bardziej z ograniczeniami i barierami jakie sama sobie stawiałam przed wyjazdem.
Północny-Wschód Indii marzył mi się od dawna. Obszar bardzo oddalony od centrum kraju, nie tak często odwiedzany przez Polaków, pociągał mnie swoją odmiennością i tajemniczością. Jak już wiecie z poprzednich postów, lubię kiedy w moich wędrówkach towarzyszą mi mieszkańcy danego kraju. Podróż wydaje się wtedy ciekawsza, łatwiejsza i nikt inny lepiej jak tubylec nie wie co zobaczyć, czym dojechać, co warto, a co nie warto robić w danym miejscu. Tak też kupując bilet pod koniec grudnia ubiegłego roku, byłam przekonana, że i tym razem sama podróżować nie będę. Tymczasem na dwa tygodnie przed wyjazdem spotkała mnie niemiła niespodzianka. Zostałam klasycznie „wystawiona do wiatru”. W pierwszym odruchu włączyła mi się panika, uważałam, że sobie sama nie poradzę. Przyznacie, że nieco inaczej człowiek przygotowuje się do samodzielnej podróży, a inaczej kiedy ma wsparcie. Już raz kiedyś przeżyłam podobną sytuację w Indiach, ale wtedy teren wydawał się mi bardziej przyjazny turystom, z dobrą komunikacją kolejową i autobusową (mówię tu o Waranasi, Kajuraho, Gwalior i Delhi), a czas tej eskapady był dużo krótszy niż tym razem.
A że w głowie pełnej strachu, brak miejsca na marzenia, to po fazie paniki przyszedł czas na działanie. Szukałam informacji w internecie, powoli krystalizowała się trasa wyprawy. Ostatni tydzień przed wylotem do Delhi spędziłam na wyszukiwaniu miejsc godnych zobaczenia i znalezienia kogoś, kto mógłby zweryfikować mój plan z realnymi możliwościami. Jak zwykle mogłam liczyć na pomoc miejscowych fotografów, którzy tak naprawdę potwierdzili, że to co sobie obrałam za cel jest możliwe do zrealizowania w pojedynkę. Jak zwykle zarejestrowałam swoją podróż na Odyseuszu MSZ, uzupełniłam szczepienia, wykupiłam ubezpieczenie, loty wewnętrzne i zarezerwowałam pierwszy nocleg w Guwahati na booking.com.
Teraz śmiało mogę powiedzieć, że zrealizowałam 99% tego co zamierzałam zrobić, a po drodze poznałam mnóstwo życzliwych, przyjaznych ludzi. Pewnie nie wydarzyłoby się to wszystko gdyby ktoś towarzyszył mi w tej podróży. W myśl zasady „Kiedy uśmiechasz się do świata, to świat uśmiecha się do Ciebie” (to naprawdę działa, spróbujcie!), ciesząc się z każdej chwili, przemierzałam cudowne tereny zupełnie dla mnie nieznanych, innych Indii. Przyjaźnie nastawiona do kraju i jego mieszkańców miałam tam wyłącznie pozytywne przygody. Ktoś kiedyś powiedział, że „Życie jest echem. To co wysyłasz, wraca do Ciebie” i to jest święta prawda. Dobra energia przyciągała dobrą energię. Niejednokrotnie uśmiech i odrobina życzliwości czyniły cuda. Powodowały wręcz lawinę wydarzeń, które będę pamiętać do końca życia. Po powrocie do kraju, pełna entuzjazmu wierzę, że teraz moc jest ze mną!
** Miał być „Titanic” (Jack and Rose), a wyszły „Star Wars”