Po rocznej przerwie, czas reaktywować bloga 🙂
Podróżniczo działo się naprawdę dużo, a mimo to czułam ciągły brak weny. Wystarczało mi siły i chęci jedynie na publikację zdjęć, wraz z krótkimi komentarzami na Instagramie oraz Facebooku. Myślę, że jednak dobrze było dać sobie czas. Rozpoczynam pisanie z autentycznej potrzeby dzielenia się nowymi przygodami i refleksjami, a nie z poczucia obowiązku. Mam nadzieję, że stali czytelnicy będą dla mnie wyrozumiali i powrócą tu.
Opowieści zacznę od krótkiego podsumowania ostatniego wyjazdu z drugiej połowy lutego br., kiedy to odwiedziłam dwa indyjskie stany: Asam i Meghalaya.
Asam to stan położony u podnóża Himalajów, nad potężną rzeką Brahmaputrą. Polakom kojarzący się wyłącznie z herbatą, słynie również z upraw ryżu, produkcji jedwabiu, zasobów ropy naftowej oraz bogatej flory i fauny. Drugi – Meghalaya, graniczący od południa z Bangladeszem, określany często jako „siedziba chmur”, jest jednym z najpiękniejszych stanów Północno-Wschodnich Indii. Jest to kraina dziewiczych lasów tropikalnych, wysokich płaskowyżów, zapierających dech w piersiach wodospadów, czystych rzek i przyjaznych ludzi.
Pewnie uśmiechniecie się, kiedy powiem, że podróż ta była wyjątkowa (przecież zawsze tak mówię 😀 ). To prawda, ale tym razem po powrocie poczułam niezwykły stan ducha. Uwierzyłam, że jeśli tylko czegoś bardzo chcę, mogę to osiągnąć. Wróciłam szalenie dumna z siebie, ponieważ stoczyłam zwycięską walkę nie tyle z trudnościami samej wyprawy, co bardziej z ograniczeniami i barierami jakie sama sobie stawiałam przed wyjazdem.
Północny-Wschód Indii marzył mi się od dawna. Obszar bardzo oddalony od centrum kraju, nie tak często odwiedzany przez Polaków, pociągał mnie swoją odmiennością i tajemniczością. Jak już wiecie z poprzednich postów, lubię kiedy w moich wędrówkach towarzyszą mi mieszkańcy danego kraju. Podróż wydaje się wtedy ciekawsza, łatwiejsza i nikt inny lepiej jak tubylec nie wie co zobaczyć, czym dojechać, co warto, a co nie warto robić w danym miejscu. Tak też kupując bilet pod koniec grudnia ubiegłego roku, byłam przekonana, że i tym razem sama podróżować nie będę. Tymczasem na dwa tygodnie przed wyjazdem spotkała mnie niemiła niespodzianka. Zostałam klasycznie „wystawiona do wiatru”. W pierwszym odruchu włączyła mi się panika, uważałam, że sobie sama nie poradzę. Przyznacie, że nieco inaczej człowiek przygotowuje się do samodzielnej podróży, a inaczej kiedy ma wsparcie. Już raz kiedyś przeżyłam podobną sytuację w Indiach, ale wtedy teren wydawał się mi bardziej przyjazny turystom, z dobrą komunikacją kolejową i autobusową (mówię tu o Waranasi, Kajuraho, Gwalior i Delhi), a czas tej eskapady był dużo krótszy niż tym razem.
A że w głowie pełnej strachu, brak miejsca na marzenia, to po fazie paniki przyszedł czas na działanie. Szukałam informacji w internecie, powoli krystalizowała się trasa wyprawy. Ostatni tydzień przed wylotem do Delhi spędziłam na wyszukiwaniu miejsc godnych zobaczenia i znalezienia kogoś, kto mógłby zweryfikować mój plan z realnymi możliwościami. Jak zwykle mogłam liczyć na pomoc miejscowych fotografów, którzy tak naprawdę potwierdzili, że to co sobie obrałam za cel jest możliwe do zrealizowania w pojedynkę. Jak zwykle zarejestrowałam swoją podróż na Odyseuszu MSZ, uzupełniłam szczepienia, wykupiłam ubezpieczenie, loty wewnętrzne i zarezerwowałam pierwszy nocleg w Guwahati na booking.com.
Teraz śmiało mogę powiedzieć, że zrealizowałam 99% tego co zamierzałam zrobić, a po drodze poznałam mnóstwo życzliwych, przyjaznych ludzi. Pewnie nie wydarzyłoby się to wszystko gdyby ktoś towarzyszył mi w tej podróży. W myśl zasady „Kiedy uśmiechasz się do świata, to świat uśmiecha się do Ciebie” (to naprawdę działa, spróbujcie!), ciesząc się z każdej chwili, przemierzałam cudowne tereny zupełnie dla mnie nieznanych, innych Indii. Przyjaźnie nastawiona do kraju i jego mieszkańców miałam tam wyłącznie pozytywne przygody. Ktoś kiedyś powiedział, że „Życie jest echem. To co wysyłasz, wraca do Ciebie” i to jest święta prawda. Dobra energia przyciągała dobrą energię. Niejednokrotnie uśmiech i odrobina życzliwości czyniły cuda. Powodowały wręcz lawinę wydarzeń, które będę pamiętać do końca życia. Po powrocie do kraju, pełna entuzjazmu wierzę, że teraz moc jest ze mną!
** Miał być „Titanic” (Jack and Rose), a wyszły „Star Wars” 😉
mar
26
2018