Nie mogłam odmówić sobie przyjemności pojechania do Parku Narodowego Gir. Słynie on jako ostatnie miejsce na świecie, gdzie żyje na wolności lew azjatycki (Panthera leo persica). Jako zodiakalny lew, miłośnik tego gatunku, z wykształcenia biolog (praca magisterska z fizjologii zwierząt 🙂 ) musiałam to niezwykłe miejsce odwiedzić. Gir Forest National Park and Wildlife Sanctuary (bo taka jest jego oficjalna nazwa) nazywany jest też Sasan Gir’em. Został założony w 1965 roku i zajmuje łącznie powierzchnię 1 412 km², z czego 258 km² stanowi park narodowy. Jest on otwarty dla turystów od połowy października do połowy czerwca.
Oprócz lwów azjatyckich można tu spotkać 38 gatunków innych ssaków i około 300 gatunków ptaków, o reszcie fauny i flory nie wspominając. Z drapieżników występują tu lamparty indyjskie, niedźwiedzie wargacze, indyjskie kobry, jungle cats – u nas zwane chaus, hieny, szakale złociste, dziki i indyjskie mangusty. Przedstawicielami roślinożerców są jelenie: aksis, sambar, antylopy czterorogie czykara, antylopy nilgau, gazele azjatyckie, czasami widywana jest antylopa krętoroga, którą podziwiałam w rezerwacie w Pakistanie.
Oczywiście, każdy kto odwiedza ten park marzy o tym by zobaczyć lwy. Istnieje tu program ochrony tego gatunku, a spis lwów odbywa się co pięć lat. Ostatni z 2010 r. wykazał, że jest w Gir 411 osobników.
Do Sasan Gir wyruszyłam w porze lunchowej z Palitany wraz z moim indyjskim przyjacielem Milanem, po bardzo forsownym dniu (pobudka 4.00, o świcie wspinaczka na świętą górę dżinizmu i niełatwe z niej zejście koło południa). Szczególnie współczułam mojemu towarzyszowi, który prowadził swojego czerwonego pick up’a. Niby odległość nie była jakaś bardzo duża, ale drogi wyjątkowo podłe. Nie wiem jak taką trasę pokonałby bez szwanku samochód osobowy i oczywiście gorszy kierowca. W niedalekiej odległości od Palitany zatrzymaliśmy się w miejscowości Lothal, gdzie w trzecim tysiącleciu p.n.e powstały pierwsze ośrodki osadnictwa.
Dalej jechaliśmy trasą biegnącą wzdłuż południowego skraju półwyspu Kathijawar. Na wysokości miejscowości Diu z drogi ujrzałam Morze Arabskie. Niesamowite uczucie! Ostatni etap podróżny był wyjątkowo trudny. Ciemno, złe oznakowania bardzo wyboistej, wąskiej drogi i trasa biegnąca przez dżunglę. Milan kazał być mi czujną i obserwować pilnie drogę, przez którą o tej porze mogły przebiegać lwy. Tak więc walcząc ze zmęczeniem wytrzeszczałam oczy ile się dało, a moje podekscytowanie rosło. Niestety oprócz kilku ludzi, lwów tego wieczora nie zobaczyłam. Żartowałam, że napotkany tubylec to z pewnością był lew, bo jak nic nazywa się Singh (co znaczy lew) 😉 Po wielogodzinnej podróży dotarliśmy do Sasan Gir. Już po drodze okazało się, że jest problem z wolnymi kwaterami. Był dostępny jedynie hotel, który powstał z myślą o cudzoziemcach, ale cena za dobę pobytu była taka, że nogi mi się lekko ugięły. Kiedy już nocleg w pick up’ie stawał się coraz bardziej realny, istnym cudem Milan znalazł guest hause, który miał wolne pokoje. Odpoczynek nie trwał zbyt długo, bo pobudka miała być o 4 rano. „Wykończę się w tych Indiach” – pomyślałam, no ale cóż… jak się chce zobaczyć dużo w krótkim czasie, trzeba cierpieć… O piątej rano otwierano Sinh Sadan Forest Lodge Office, gdzie wydawano bilety i specjalne pozwolenia na wizytę w parku. Jak się domyślacie wjazd do parku był możliwy tylko jeepami straży leśnej i takie safari odbywały się w ciągu dnia tylko dwukrotnie: o świcie i o zmierzchu. Nie wiedziałam tylko, że pozwolenia te będą aż tak bardzo limitowane. Wydawano każdorazowo tylko 15 pozwoleń indywidualnych. Przed urzędem zamontowanych było na stałe 15 krzesełek i po otwarciu bram o 4.30, Ci bardziej poinformowani pędem ruszyli w kierunku kasy i zajęli miejsca siedzące. Milan i ja mieliśmy numerek 15 oraz 16 i zaczęło się… Jak przystało na prawdziwego dżentelmena (jako jedyny Hindus przepuszczał mnie pierwszą w drzwiach i otwierał drzwi do samochodu!) posadził mnie na owym piętnastym krzesełku i o 5.00 po otwarciu kasy poszedł negocjować wydanie pozwolenia dla siebie. Minę miałam nietęgą, bo na nic zdały się nasze już nawet wspólne prośby i tłumaczenia. Głupia sprawa, wiózł mnie taki kawał drogi, by nie wjechać do parku. Wejście o zmierzchu nie wchodziło w grę. Mój wylot do Polski miał być za dwa dni, a Milan musiał wracać do pracy. Masakra… Tymczasem ja dostałam pozwolenie. Ceregieli z tym jest naprawdę dużo, za sporą kasę. W opłaty wchodzi bilet i pozwolenie, koszty związane z jeepem, przewodnikiem plus jakieś opłaty dla mieszkających tam Cyganów (1300 Rs), aparat fotograficzny (600 Rs) itp. Oczywiście dla cudzoziemca wszystko razy dwa. Przydzielono mi przewodnika i kazano mi czekać. Milan nie dawał za wygraną. Zaprosił mojego przewodnika na herbatę i zawzięcie z nim dyskutował. Negocjacje niestety nie były skuteczne. Wsiadł ze mną do pustego jeepa, w którym siedział tylko kierowca i Vijay – mój przewodnik. Podjechaliśmy do bramy wjazdowej parku. Było jeszcze ciemno i zimno, trzęsłam się w T-shircie jak osika. A bluza została w pokoju, oj durna ja! Sytuację trochę ratował mi szal, z którym się nie rozstawałam. Milan poszedł do strażników, a ja czekałam z nosem spuszczonym na kwintę. Podjechało jeszcze kilka jeepów z grupą z Anglii i dwa jeepy z turystami z Indii. Patrzę biegnie uśmiechnięty Milan. Wydali mu pozwolenie! Niedawno zapytałam go, czy wiązało się to z łapówką. Na szczęście wystarczyły umiejętności negocjacyjne i napiwek po safari.
Ruszyliśmy. Vijay podobnie jak ludzie wydający pozwolenie zastrzegł sobie, że nie daje gwarancji, że lwy zobaczymy. Była to pora tuż po zakończeniu monsunu, stąd lwy mając wody pod dostatkiem rozpierzchły się po ogromnym terenie parku i były trudne do zlokalizowania. Poszukiwaniem lwów podczas safari zajmują się specjalni tropiciele, jeżdżący na motocyklach. Przez walkie-talkie zdają relacje z poszukiwań przewodnikom w jeepach. Zaczęło świtać. Moim oczom ukazała się dżungla. Ale nie myślcie, ze to była dżungla taka jaką Keepling opisywał. Gir porasta suchy las liściasty z elementami sawanny.
Nie uwierzycie, ledwo przejechaliśmy jakieś 2 km, gruchnęła wieść: jest lew! I to samiec! O mało nie wypadłam z jeepa z wrażenia. Leżał sobie pan i władca na polanie w odległości ok 200-300 m od samochodu, leniwie spoglądając w naszą stronę. W tym momencie żałowaliśmy, że nie mamy teleobiektywu i jest trochę szarawo, ale zdjęcia w miarę możliwości zrobiliśmy.
Uszyliśmy dalej. Po drodze wielokrotnie widzieliśmy u nas w Polsce nie spotykany gatunek jelenia aksis (Axis axis). Byłam nimi zachwycona. Widziałam łanie z małymi jak i dumnie kroczące z samce z pięknym porożem na głowach.
Kolejnym jeleniem znanym nam tylko z ZOO był sambar indyjski, zwany też końskim z powodu długich włosów na ogonie (Cervus unicolor). Te wielkie zwierzaki (150 cm w kłębie) spoglądały na nas z zarośli, stąd zdjęcia nie są najlepszej jakości.
Po drodze mijaliśmy liczne małpy. Na drzewach siedziały papugi, które moi indyjscy towarzysze traktowali jak my wróble. Oczywiście dla mnie były egzotyczne i piękne. Nieco większe zainteresowanie wszystkich wzbudził ibis siedzący na gałęzi.
Zobaczyłam też wioskę owych Cyganów, których to finansowo wspomogłam kupując bilet. Kilu z nich pasących bydło mijaliśmy po drodze.
Kolejna wieść: są znowu lwy! Tym razem była to samica siedząca w zaroślach. Co chwilę widać było jej nerwowo kręcący się ogon. Mimo wydawania dziwnych dźwięków przez przewodników, dama nie raczyła się ruszyć.
Kawałek dalej kolejny lew, też siedzący w gęstej, wysokiej trawie. Tym razem, co prawda z bardzo daleka, było widać jego głowę.
Vijay zaliczył te bez krwawe łowy za bardzo udane. Trzykrotnie zobaczyć to było coś! Podobno pierwszy raz od tygodnia drapieżniki pokazały się turystom.
„Przybywający tu ostatnio Anglicy i Niemcy nie mieli tyle szczęścia co ty Mam” – powiedział Vijay, który nie chciał zapeszać i mówić o tym na wstępie safari, by mnie w ten sposób nie zniechęcić. „Yes, I am lucky and dreams comes true”- odpowiedziałam. Powiem, szczerze, że wcześniej wizualizowałam sobie to spotkanie z lwami, więc nie brałam innej opcji pod uwagę 🙂 Jestem szczęściarą!
Czarowna wycieczka ze szczęśliwą Szczęściarą! Umiesz cieszyć się życiem, dzielić tym co widzisz, co Cię zachwyca. Cieszę się, że widziałaś te lwy a ja – dzięki Tobie – tę piękną małpę 😉
Oj, bez dwóch zdań jestem szczęściarą! Podobno każdy człowiek jest programistą swego szczęścia. I hakerem cudzego 😉