Jeśli przeczytaliście wpis z ubiegłego tygodnia*, wiecie już co to jest tent pegging, jakie są zasady tego sportu, jaka jest jego historia itd. Mając już takie podstawy zapraszam Was w podróż w czasie i przestrzeni. Podzielę się z Wami przeżyciami, których do końca życia nie zapomnę (o ile nie dopadnie mnie Alzheimer ;)).
W towarzystwie mojego przyjaciela Tariqa oraz kilku innych „przyzwoitek” pojechaliśmy na wieś, w okolice miejscowości Jahanian. Zaproszenie wystosował do mnie książę Niazi (Pakistan to republika, ale widocznie tak jak i w Polsce funkcjonują tu jeszcze tytuły szlacheckie). Krajobraz stawał się coraz bardziej sielski, jechaliśmy wśród żółtych pól gorczycy, sadów mango i pomarańczy kinnow. Po przeszło godzinie dojechaliśmy na miejsce. Zobaczyłam niskie budynki, płoty zbudowane z gliny i ogromny dziedziniec. Powitali nas sami mężczyźni. Uściskom panów nie było końca. Ja natomiast nauczona doświadczeniem, kiwałam tylko uprzejmie głową, pilnując się, by przypadkiem nie wyciągnąć na powitanie ręki, co w przypadku kobiety jest tu wielkim nietaktem. Zostaliśmy zaproszeni to środka, by oczywiście zjeść przygotowane na tę okazję potrawy i napić się herbaty. Cała rozmowa kilkunastu mężczyzn odbywała się w języku udu, a ja nieco skrępowana, jadłam i z uwagą im się przyglądałam. Po posiłku pokazano mi trofea zdobyte na zawodach i ustrojono w pendżabski turban.
Wyszliśmy na zewnątrz, gdzie już rozlegała się głośna muzyka. Sprowadzono specjalnie kapelę, która grała na pendżabskich bębnach dhol, na ludowych fujarkach „sharnai” i pendżabskiej odmianie kobzy zwanej tu „mashk” lub z angielskiego „bagpipes”.
Jeźdźcy dosiedli koni i w takim orszaku powędrowaliśmy na pole, gdzie miał odbyć się „show”. Posadzono mnie w „loży honorowej”, którą była leżanka jakie widywałam w restauracjach.
Konie był przepięknie ozdobione. Haftowane siodła, frędzle, ozdobne ogłowia. Jak mi później zdradził Tariq, panowie na tę okazję kupili nowiutkie koszule i turbany! Turbany, by nie spadały podczas jazdy były przytrzymywane opaskami.
Przy tym wszystkim nosili oni zwykłe mokasyny lub sznurowane pantofle, nie mające nic wspólnego z obuwiem jeździeckim. Orszak kilkunastu koni robił piorunujące wrażenie.
Jeźdźcy przy dźwiękach muzyki podążali dwójkami, czwórkami, jeden za drugim kreśląc koła i węże. Był to cały rytuał przed zawodami. Kierunek jazdy, tak jak i modlitwy wyznaczała Mekka. Często jest to dodatkowym utrudnieniem, gdyż zawodnicy muszą galopować pod słońce, a wtedy cel jest mniej widoczny. Nierzadkim widokiem jest jeździec w okularach przeciwsłonecznych, zwłaszcza typu „awiator”, który Pakistańczycy i Hindusi kochają szczególnie 😉
Rozpoczęła się pierwsza runda zawodów. Był to przejazd indywidualny. Siedzący nieopodal mnie mężczyzna spisywał zdobyte przez jeźdźców punkty. Sędzia dbał o poprawność wbicia drewnianych klepek i dawał sygnał kolejnemu zawodnikowi do startu. W galopie, z dużej odległości celu praktycznie nie widać. Muszę Wam powiedzieć, że jest to piekielnie trudne! Każdy udany przejazd nagradzałam brawami, co początkowo wzbudzało niemałe zdziwienie. Po pewnym czasie pozostali kibice podobnie jak ja ochoczo klaskali :). W przerwach muzykanci dawali z siebie wszystko 😀
Po pierwszej rundzie zawodnicy wracali na start w tryumfalnym orszaku z zatkniętymi na lance klepkami (oczywiście nie wszyscy trafili). Analogicznie wyglądał drugi przejazd. Na zakończenie zawodnicy podzielili się na dwie drużyny i walczyli o „targety” zespołowo, galopując do celów jednocześnie, tzw. ławą.
Zwycięzcą okazał się młody zawodnik Zohaib Utra. Tym razem nie odmówiłam sobie uściśnięcia dłoni tryumfatora, nie zważając na to czy mi wypada 😉 Honorowy przejazd należał do Pirince’a Niazi.
Tariq z narażeniem życia i zdrowia robił dla mnie zdjęcia galopujących jeźdźców. Podobno nierzadkie są przypadki poważnych obrażeń fotografów podczas fotografowania zawodów. Patrząc w obiektyw zaciera się zdolność oceniania realnej odległości od pędzącego zawodnika.
W doskonałych humorach powróciliśmy na plac przed budynkami. Tu zostałam poproszona o możliwość przywitania się z kobietami i dziećmi. Było to bardzo miłe, choć patrzono na mnie jak na „aliena” z nie tego świata 😉
To nie był jeszcze koniec atrakcji jaki dla mnie przygotowano. Przyszedł czas na „taniec koni”. Konie specjalnie tresowane podskakiwały rytmicznie w takt muzyki. Pierwszy raz w życiu coś podobnego widziałam!
Nastrój festynu udzielił się wszystkim. Zostałam poproszona do pendżabskiego tańca. Nie byłabym sobą, gdybym nie pokazała im pewnych elementów naszego krakowiaka 😉 Radości było sporo, choć jak zobaczyłam tego samego dnia zamieszczony na Facebook’u filmik z tymi pląsami, to powiem szczerze twarz miałam oblaną rumieńcem….
Nie odmówiłam sobie pamiątkowego zdjęcia na pięknym rumaku. Pakistańczycy byli bardzo zdziwieni tą moja zachcianką, ale wiecie… gdzie diabeł nie może tam polską babę pośle 😀 . Po powrocie do domu, moja córka, spostrzegawcza amazonka, zwróciła mi uwagę, że odważna jestem, no i miałam sporo szczęścia, ponieważ mój niepokorny koń na innym zdjęciu widoczny jest jak robi klasyczną stójkę….
Tent Pegging Show był dla mnie największą atrakcją całego pobytu w Pakistanie. Nadal nie mogę uwierzyć w to, że tylko dla mnie było zaangażowanych tylu ludzi w ten pokaz. Teraz już na pewno rozumiecie dlaczego sadzę, że Pakistan to najbardziej gościnny kraj na świecie.
* http://rajzefiber.cba.pl/tent-pegging-cz-1/
** większość zamieszczonych tu zdjęć zrobił dla mnie w prezencie towarzyszący mi fotograf Tariq Hameed Sulemani i przekazał mi do nich prawa autorskie.
Gościnność niezwykła!
I jak się okazuje konie pięknie tańczą…
Z rumieńcami czekam tego krakowiaka w Twoim wykonaniu 😀
Asia, to się nie nadaje do publikacji 😉
jak na Księżniczkę przystało – wszystko się zgadza.
Cudownie, że mogłaś przeżyć tak fantastyczne chwile – są i będą już tylko Twoje 😀
You can dance w końskim wykonaniu – świetny 😉
Dziękuję, że zechciałaś poczytać 🙂
ja też bym chciała tego krakowiaka… zobaczyć
Nie dam się namówić! 😀 Możemy negocjować przy osobistym spotkaniu 😉