Mundu – faceci w spódnicach

xxDSC_0139Będąc nie tak dawno temu w Kerali zafascynował mnie lokalny strój męski zwany mundu. Jest to rodzaj sarongu (lungi) wykonanego z bawełny w kolorze białym lub beżowym, ozdobionego u dołu paskiem zwanym kara. Kara może być w różnych kolorach. Mundu używane jest nie tylko  na co dzień ale i podczas różnego rodzaju uroczystości (wtedy pasek jest złoto haftowany i nazywa się kasavu). Mówiąc najprościej mundu to prostokątny kawałek materiału zawiązywany wokół bioder. Mężczyzna chwyta ten materiał za końce trzymając go za sobą i prawą część oplata wokół bioder, po czym to samo czyni z lewym końcem. Często dla wygody mężczyźni podwijają mundu do góry, zawijają je na pół i zatykają w pasie. Chcąc okazać szacunek kobiecie lub osobom starszym opuszczają materiał na dół, tak aby zakrył kolana. Tak więc mundu trochę przypomina szkocki kilt. Myślę, że taki strój w gorącym i wilgotnym klimacie jest wygodny i ma swoje uzasadnienie. Mnie osobiście bardzo się mundu podoba. A Wam?

Appam – przepis kulinarny

Appam to rodzaj naleśników / placków bardzo popularnych w południowych Indiach. Zajadałam się nimi podczas ostatniej podróży w Kerali i Tamil Nadu. Są one zrobione z sfermentowanej mieszanki ryżowej, smażone na specjalnym rodzaju  woka z przykrywką zwanym appachatti. Ma on kształt półokrągły, co sprawia, że wylane na niego ciasto jest chrupiące na brzegach, a puszyste pośrodku.

Appam, Indie 2016 © Magdalena Brzezińska

Appachatti do smażenia appam, Indie 2016 © Magdalena Brzezińska

Moje święto Holi w Indiach

Od wielu, wielu lat marzyłam, by najbardziej kolorowe na świecie święto „Holi” spędzić w Indiach. W 2007 roku przyjechałam do tego kraju o jeden dzień za późno. Mogłam już tylko zobaczyć wszechobecne na ulicach, ubraniach, a nawet na zwierzętach farby. W ubiegłym roku postanowiłam zrealizować to swoje marzenie i celowo wybrałam termin przylotu 5 marca, na dzień przed rozpoczęciem festiwalu kolorów.

Tak się bawi, tak się bawi Brzezińska :D Holi, 6 marca 2015 r., Ahmedabad, Indie © Magdalena Brzezińska

Tak się bawi, tak się bawi Brze-ziń-ska 😀 Holi, 6 marca 2015 r., Ahmedabad, Indie © Magdalena Brzezińska

Indie – kraina selfie

00Selfie, czyli tzw. zdjęcie „z rąsi”, „sweet focia”. Kto takiego zdjęcia nie zrobił choć raz w życiu niech pierwszy rzuci kamieniem!

Słowo „selfie” zyskało miano słowa roku 2013. Kiedyś autoportrety wykonywano za pomocą samowyzwalacza lub po prostu lustra. Z nadejściem nowej technologii, w dobie smartfonów to tylko jedno kliknięcie i fota gotowa. Ludzie uwielbiają robić sobie zdjęcia i natychmiast publikować  je na portalach społecznościowych. Ave Cezar,  Ave Ja 😉
Drugi powód to chęć uwiecznienia danego momentu, czyli my w danym miejscu. Tu i teraz. Na koncercie, w danym mieście, na tle zabytku, my i zwierzę itd. Kiedyś, kiedy nie było telefonów komórkowych ludzie pisali na murach: „byłem tu”, rzeźbili w drewnie swoje przesłania lub po prostu na drzwiach toalety zamieszczali swe złote myśli 😀

Nilgiri Mountain Railway – jedzie pociąg z daleka

01Podróż Nilgiri Mountain Railway (NMR), górską kolejką wąskotorową w indyjskim Tamil Nadu  planowaliśmy z NGP już na długo przed styczniowym wyjazdem. Jest to jedna z największych atrakcji turystycznych w tym regionie. Uwielbiana przez Hindusów w każdym wieku, a szczególnie przez młodzież i jak przeczytałam przez nowożeńców (romantyzm w najczystszej postaci). Kolej została zbudowana przez Brytyjczyków w 1908 roku (budowę rozpoczęto w roku 1854). Początkowo trasa należała do Madras Railway. NMR została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i dzięki temu zachowała charakter taki, jak sprzed lat, nawet bilety wydawane na stacjach są starego typu. Kolej tę obsługują lokomotywy parowe z minionej epoki. Tor NMR wynosi jedyne 1000 mm. W związku z tym, że trasa przejazdu rozpoczyna się na wysokości 326 m n.p.m., a kończy na 2203 m n.p.m, silnik lokomotywy zaopatrzony jest w koło zębate, które pomaga wspinać się na najbardziej stromym odcinku trasy.

Uciec gdzie pieprz rośnie

Things end but memories last forever

Things end but memories last forever

Wróciłam z piątej już wyprawy do Indii. Taki to ze mnie „Madziellan”, jak to określiło moje dziecię 😉 Tym razem były to trzy stany Indii Południowych. Głównie Kerala – kraina bogów, Tamil Nadu i maleńki fragment Karnataki. To ponad 2 100 kilometrów przemierzonych drogami w stosunkowo krótkim czasie. Ciałem obecna już w Polsce, duchem i myślami stale jeszcze tam. Zamknę oczy i wciąż widzę oszałamiającą zieleń, bujną przyrodę, zapierające dech w piersiach widoki, egzotykę przez duże „E” i roześmiane oczy mojego cudownego towarzysza podróży. Czuję zapachy, aromaty, morską bryzę, skwar słońca, wilgotne powietrze, rześkie poranki w górach. Stale jeszcze słyszę gwar tętniących życiem ulic, terkoczący język malajalam, cykanie świerszczy nocą i śpiew nieznanych mi ptaków w ciągu dnia. …I tęsknię.  Podróż inna niż wszystkie poprzednie, bo i ta część Indii jest inna niż wszystkie pozostałe. Wspaniała kuchnia, aromatyczne przyprawy, piekielne chili, najlepszy pieprz na świecie, czarny rum, pola ryżowe, herbaciane wzgórza, malownicze laguny, piaszczyste, rajskie plaże, kręte, górskie drogi, rzeki, jeziora, wodospady, jaskinie, palmy kokosowe, dzikie dżungle pełne zwierzyny. Ciekawe rośliny, egzotyczne owoce. Kościoły katolickie, meczety i kolorowe świątynie hinduistyczne. Łopoczące na wietrze zielone flagi z półksiężycem i gwiazdą oraz flagi czerwone, szokujące mnie, marksistowskie z sierpem i młotem. To przede wszystkim uśmiechnięci, życzliwi i gościnni ludzie. Ta wyprawa to setki zdjęć, tysiące niezapomnianych wspomnień. Jak tylko czas pozwoli podzielę się nimi z Wami.
Uciekaj gdzie pieprz rośnie?! Z przyjemnością zrobię to ponownie.

Nidhin, thank you and I can never thank you enough – M.

Kutch – tradycje wciąż żywe

8 marca 2015 r., w Międzynarodowy Dzień Kobiet, po zwiedzeniu pałacu maharadży „Vijaya Vilas Palace” w Mandvi, w towarzystwie moich indyjskich przyjaciółek i naszego dzielnego kierowcy ruszyłam w dalszą drogę po Kutch. Ostatnim etapem tej podróży miała być wizyta w wiosce słynącej z przepięknych haftów. Hafciarstwo w tym regionie to tradycja przekazywana z pokolenia na pokolenia. Styl haftowania nie jest jakby się wydawało jednorodny. Z tego co przeczytałam w sieci, najbardziej znane są style: Suf, Khaarek, Paako, Rabari, Garasia Jat i Mutava. Różnią się one wzornictwem, stosowanymi motywami i techniką wykonania. Wieś, do której jechałyśmy była położona między Mandvi, a Bhuj. Niestety nazwy jej nie znam. Nie należy ona jednak do miejsc odwiedzanych przez turystów jak Hohka, czy Dhoro, nie znajdziecie jej w programie organizowanych wycieczek po szlakach związanych z rękodziełem w Kutch.

Kutch, Indie © Magdalena Brzezińska

Ależ fajna babka! A ta biżuteria! Kutch, Indie © Magdalena Brzezińska

Kolorowe pola Kutch

xx2Kutch, kraina leżąca na skrzyżowaniu wielu kultur i społeczności dla mnie zawsze będzie kojarzyć się z kolorami i cudownymi jej mieszkańcami. Różnorodność rękodzieła i tradycji artystycznych, to efekt wędrówek przez te tereny ludzi z Afryki, Bliskiego Wschodu i północy, jak również kupców przybywający statkami z zachodu do lokalnego portu Mandvi. W poprzednim poście przybliżyłam Wam techniki tkania materiałów w Kutch, tym razem opowiem o niezwykłym sposobie tworzenia na nich wzorów przy pomocy pieczęci.

Tatka tka i matka tka…

20Region Kutch w indyjskim stanie Gujarat słynie między innymi z niesamowicie pięknych, ręcznie wyrabianych tkanin. Będąc po raz pierwszy w tej części Indii zabrakło mi już czasu na odwiedziny owej kolorowej krainy. W marcu br obiecałam sobie nadrobić te zaległości. Wyprawa była dość karkołomna, ponieważ w dwa dni przemierzyłam około 900 km, co jak na warunki indyjskie i lokalne drogi nie jest proste. Nie udałoby mi się tego dokonać, gdyby nie pomoc mojej koleżanki Prabhy i jej męża Jayesha. Przygotowali dla mnie optymalną trasę, samochód, kierowcę i nocleg. W podróży towarzyszyła mi Prabha, jej siostrzenica, a później w Mandvi dołączyła do nas nasza druga wspólna koleżanka z Ahmedabadu. Pierwszym przystankiem była wieś Bhujodi, słynąca z rękodzieła.

Hare Kryszna, poznałam Raju Babę!

xxDSC_1005Wstał nowy, piękny dzień, a wraz z nim wstąpiły we mnie na powrót siły witalne. Kryzys minął, w końcu wyspana zapakowałam do małego plecaczka kupione poprzedniego wieczoru banany, wodę oraz aparat i poszłam nad Ganges. Przeszłam kilka kolejnych ghatów (kamienne schody nad Gangesem) i na jednym z nich usiadłam. Jedząc bananowe śniadanie rozmyślałam co będzie dalej. Północną część wyprawy miałam spędzać w towarzystwie tubylca. Tuż przed wyjazdem okazało się, że muszę jechać sama. Sami przyznacie, że planowanie podróży zupełnie solo nieco różni się od tego jeśli wiemy, że mamy wsparcie w człowieku, który jest „stamtąd”. Patrząc na świętą rzekę rozmyślałam sobie o nadchodzącym tygodniu. W pewnym momencie usiadł obok mnie zjawiskowy sadhu, taki niczym z obrazka. Siwe, długie włosy, pokaźna broda i wąsy, ubrany w pomarańczowe szaty. „Do you speak Hindu?” – zapytał. „No to sobie pogadaliśmy…” – pomyślałam. Jak się później okazało Raju Baba (tak się przedstawił) świetnie mówił po angielsku. Był nauczycielem jogi we Włoszech i Niemczech. W Waranasi często uczył cudzoziemców. Już po kilku minutach rozmowy mieliśmy oboje wrażenie, że znamy się od lat. Z każdą następną godziną utwierdzaliśmy się tylko w przekonaniu, że nasze spotkanie nie było przypadkowe, że tak miało być. Wyczuwalna była między nami bardzo dobra energia.